Cykl wywiadów: Medyk na froncie. Rozmowa z Janem Czarneckim.

Kasia Sokół-Łupińska: Jak to się stało, że leczysz pacjentów z COVID-19? 

Janek Czarnecki: Pod koniec marca br., na drugi dzień po ogłoszeniu stanu zagrożenia epidemią, sam się zgłosiłem do szpitala zakaźnego im. Biegańskiego w Łodzi 

K.S-Ł: Dlaczego podjąłeś taką decyzję?

J.C: Trochę był to impuls, a jak wiadomo impuls ma to do siebie, że przychodzi i znika. A ja siedzę tam już pół roku! Może to zabrzmi patetycznie, ale uważam, że żyje się dla innych. Bycie lekarzem uważam za swój życiowy cel i realizuję się w pełni wśród tych, którzy najbardziej wymagają pomocy. Wcześniej pracowałem w Nocnej Pomocy Lekarskiej, ale uznałem, że w sytuacji epidemii będę bardziej potrzebny na oddziale. Każdego dnia pracuję z zakaźnikami, którzy dobrze rozumieją obecną sytuację i trzymają się ustalonych zasad. Muszę też dodać, że na oddziale zostałem bardzo ciepło przyjęty. 

K.S-Ł: Jakie były dla Ciebie najtrudniejsze chwile w pandemii?

J.C: Emocjonalnie na pewno najtrudniejsza jest reanimacja pacjenta, kiedy robisz wszystko, aby nie odszedł. To zawsze jest ciężkie, a tutaj dodatkowo dochodzi jeszcze wykonywanie czynności w specjalistycznym stroju. I jeszcze jedno: jeżeli reanimacja się nie powiedzie, niezmiernie trudne jest powiadomienie o tym rodziny.

K.S-Ł: Jak wygląda codzienność przebywających w szpitalu osób chorych na COVID-19 ? 

J.C: Można powiedzieć, że telefon jest zbawieniem dla tych ludzi. Pacjenci przebywają stale w jednym pomieszczeniu. W ciągu dnia na salę wejdzie ktoś kilka razy na dwie minuty i to wszystko. Pozostałą część dnia pacjent pozostaje sam albo z drugim pacjentem. Dobrze, jeśli współtowarzysz jest przytomny. Pracując ma oddziale przypomina mi się: „chorych pocieszać” i staram się przeznaczyć choć parę chwil, mimo ogromu pracy, na dopytanie nie tylko o to, czy jest kaszel i jak się oddycha, ale także “Jak pani /pan to znosi? Jak pani/pan się czuje?”. 

K.S-Ł: Czy długo trwają takie rozmowy?

J.C: Są tacy pacjenci, którym niestety muszę czasami przerwać. Są też tacy, z którymi się milczy. Wtedy nie odchodzę od tego pacjenta i tak stoimy obok siebie.

K.S-Ł: Czy masz jakiegoś pacjenta, którego szczególnie zapamiętałeś w ostatnim półroczu?

J.C: (chwila ciszy) Tak, jest jeden pacjent… To mężczyzna, którego przyjmowałem do oddziału. Pacjent był na tlenoterapii biernej, ale zauważyłem, że to przestaje być wystarczające, że pomimo wszystko spada mu saturacja. Podpiąłem urządzenie przyspieszające podawanie tlenu, podałem lek, który hamuje działanie prozapalnej interleukiny 6. Tym, co zabija nie jest sam wirus uszkadzający tkanki, ale właśnie zapalenie. Pamiętam, że zrobiłem wszystko, co mogłem, wszystko to, co jest na całym świecie wykonywane. Dwa dni później zobaczyłem mojego pacjenta na sali respiratorowej, a tydzień później dostaliśmy informację, że zmarł… To był taki pacjent, którego się widziało od początku do końca. I niestety, mimo że wykonuje się wszystkie czynności, to nie zawsze udaje się uratować człowieka. To mi najbardziej zapadło w pamięci – ta gorycz nieskuteczności.

K.S-Ł: Jak według Ciebie będą wyglądać najbliższe miesiące? Co jest teraz najbardziej potrzebne?

J.C: Przewidywanie przyszłość jest dla mnie teraz troszeczkę jak rzut monetą, ale jak zawsze jestem optymistą. Wierzę, że Polacy dobrze się zachowają, bo to od nich zależy nasze jutro. Nie od tego ile mamy łóżek „covidowych”, albo czy mamy lek. Przyszłość zależy od tego, czy ktoś chodzi w maseczce, czy odmówi sobie wyjścia wieczorem, czy powie pracodawcy „zostaję pracować zdalnie”. To wszystko od tego zależy. Polacy dali przykład pięknej samodyscypliny w marcu i kwietniu. Obawiam się, że będziemy do tego zmuszeni ponownie. Nie możemy pozwolić, żeby ilość przypadków ciągle rosła, bo wtedy wszystko kompletnie się rozsypie, a to będzie katastrofa. 

Wierzę, że skoro już raz Polacy dali czadu, uda im się to zrobić drugi raz. Mam nadzieję, że razem tę dzienną ilość przypadków zredukujemy albo przynajmniej utrzymamy na stałym poziomie. Inaczej będziemy w bardzo dużych tarpatach.

K.S-Ł: Czego potrzebują szpitale? 

J.C: Tutaj powiem refren, który powtarzam w zasadzie już od trzech lat jako członek Porozumienia Rezydentów: więcej kadr, więcej pieniędzy i lepsza organizacja. Jako związkowcy jesteśmy już tak zmęczeni wytykaniem błędów na tych trzech płaszczyznach, że obecna sytuacja absolutnie nie jest dla nas zaskoczeniem. Ochrona zdrowia zawsze stanowiła zarządzanie kryzysem, a teraz mamy jeszcze większy kryzys. Do tej pory udało nam się to wszystko ogarnąć resztkami sił, ale teraz w sytuacji COVIDu zaczyna nam się to wszystko wylewać. Może to zabrzmi brutalnie, ale może polski system ochrony zdrowia i mentalność menedżerów rządzących w naszym kraju potrzebują takiego zimnego prysznica. To straszne, że dopiero tak silny bodziec, jak całkowita niewydolność systemu ochrony zdrowia, może stać się motorem zmian.

Redagował Janek Bukowski